Pandemia koronawirusa, jaka ma miejsce od początku 2020 roku, jest w pewnym sensie punktem zwrotnym, porównywalnym do rozpoczęcia I wojny światowej w 1914r.
Międzynarodowe tło rozważań
Tak jak I WŚ zakończyła okres Belle Epoque (1871-1914), pierwszą globalizację i świat ukształtowany w XIX wieku, tak pandemia kończy ostatecznie okres odprężenia geopolitycznego, z którym mieliśmy do czynienia w latach 1989-2020 oraz świat XX-wieczny. O ile wiek XX, podobnie jak wiek XIX należał do świata zachodniego, o tyle wiek XXI będzie bez wątpienia wiekiem Azji. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj pozycja Chin. W roku 1950r gospodarka Państwa Środka odpowiadała za 4.6% globalnego PKB, w 2020r za 20.1% PKB, natomiast szacunki za 2040r wskazują na 40% globalnego PKB. Z kolei USA w 1950r wytwarzały 27.3%, 2020r – 14.7%, a w 2040r szacunki mówią o 14%. Tabelka poniżej:

W oczy mocno rzuca się coraz bardziej słabnący świat zachodni. W mojej opinii prognoza Roberta Fogla jest zbyt pesymistyczna dla Unii Europejskiej, natomiast za bardzo optymistyczna dla USA. Dedolaryzacja handlu międzynarodowego wg ekonomistów Banku Światowego została rozpoczęta w 2018r i jest już nieodwracalna. Gdy zapotrzebowanie na dolary wygaśnie – Stany Zjednoczone nie będą mogły drukować dolarów w takiej ilości jak dzisiaj, a tym samym pokrywać rok do roku wysokiego deficytu handlowego (UE ma zaś zrównoważony bilans handlowy, głównie dzięki potędze niemieckiej gospodarki).
Słabnięcie USA może spowodować ograniczenie aktywności wojskowej Amerykanów w Europie oraz zwiększone ryzyko marginalizacji Paktu Północnoatlantyckiego. Zmiana układu sił na świecie nie pozostanie także bez wpływu na kształt międzynarodowych instytucji.
Wszystkie punkty odniesienia polskich elit politycznych, które ukształtowały się po 1989r pryskają jak mydlana bańka. „Kapitał bez narodowości”, „zdrowa konkurencja rynkowa”, „koniec historii”, czy też „przewaga prywatnego nad państwowym” – okazało się to być wiarą w wyimaginowanych bożków.
Główne myślenie w Polsce od wielu lat wyglądało i wciąż wygląda tak: „Chcesz, aby w Polsce ludzie byli tak bogaci jak na Zachodzie? To naśladuj obecny Zachód, najlepiej 1:1”. Bez zrozumienia procesów historycznych, które doprowadziły świat zachodni do obecnego bogactwa (kolonializm czy też protekcjonizm gospodarczy, inspirowany takimi postaciami jak Oliver Cromwell, Alexander Hamilton czy Friedrich List). Przypomina to kulty cargo.
Kishore Mahbubani, singapurski politolog, twórca książek poświęconych Zachodowi i Azji, oraz enfant terrible elit zachodnich, uważa, że największą krzywdę Europie Zachodniej i USA wyrządziła książka Francisca Fukuyamy o końcu historii. W tej książce postawiono odważną tezę, że od czasów zakończenia Zimnej Wojny wszyscy będziemy zmierzać w kierunku demokracji liberalnej, pojmowanej na wzór zachodni. Ostatnie 30 lat zweryfikowało, jak bardzo fałszywa była to teza. Wspomina on także, że w USA pod płaszczykiem demokracji liberalnej mamy warstwę plutokracji i oligarchii. Doskonale było to widać w trakcie pandemii COVID-19, gdy FED dodrukował setki miliardów dolarów i przetransferował je na giełdę, wzbogacając miliarderów, takich jak np. Jeff Bezos.
Dla polskich polityków teza Fukuyamy o końcu historii była bardzo wygodna, gdyż zwalniała ich z odpowiedzialności za państwo. Wystarczyło zrealizować dwa cele – wejście do NATO oraz wejście do UE. Potem doszedł cel trzeci, czyli zorganizowanie EURO 2012. I można było osiąść na laurach.
PRL i III RP
Państwo III RP zostało zbudowane na dwóch paradygmatach – wejściu do struktur ekonomicznych i politycznych świata zachodniego (UE+NATO) oraz antykomunizmie.
Ideologia antykomunizmu zasadzała się m.in. na myśleniu w stylu: „gdyby nas Zachód nie sprzedał w Jałcie, to Polska byłaby dzisiaj bogata jak świat zachodni”. Zostało ono podważone w najnowszej książce Marcina Piątkowskiego „Europejski lider wzrostu. Polska droga od ekonomicznych peryferii do gospodarki sukcesu”. Piątkowski postawił słuszną tezę, że obecny status Polski jest zasługą fundamentów stworzonych przez PRL – rozbicia struktur oligarchicznej gospodarki i stworzenia inkluzywnego społeczeństwa, gdzie ścieżki awansu społecznego zostały otwarte. Zagranie tą kartą przez lewicę może oznaczać podważenie jednego z fundamentów antykomunizmu.
Drugim fundamentem antykomunizmu było stworzenie IPN przez rząd AWS-UW. Koalicja ta była protoplastą dzisiejszego podziału sceny politycznej na PO i PIS. Z czasem IPN stał się instytucją polityczną, której celem była delegitymizacja PRL. Dlaczego? Jak wskazała Bożena Keff, antykomunizm uderza w całą lewicową tradycję i całą ją dyskwalifikuje [1]. Czyż IPN nie był zatem świetnym narzędziem utrwalającym polityczną hegemonię polskiej prawicy i obozu liberalnego? Co tak groźnego było w PRL, że postanowiono zrobić wszystko, aby obrzydzić polskiemu społeczeństwu ten okres? Odpowiedź może tutaj dać prof. Małgorzata Jacyno, która uważa, że wciąż nosimy w sobie traumę po upadku ludowego państwa [2]. Czyżby chodziło zatem po prostu o dodatkową legitymizację III RP?
Brutalny charakter transformacji ustrojowej zniszczył w Polsce wspólnotę, rozbudził indywidualizm i umiłowanie państwa minimalnego. Kosztem tradycji państwa silnego, aktywnego i stawiającego sobie cele (czasami nawet zbyt ambitne), która w czasach nowożytnych obecna była tylko w PRL.
Problemy z usługami publicznymi, jakie mamy w naszym państwie wynikają z Konsensusu Waszyngtońskiego oraz przyjętego modelu społeczno-gospodarczego po 1989r. Relatywny sukces ekonomiczny III RP byłby zatem w dużej mierze sukcesem post-mortem PRL oraz odprężenia geopolitycznego i włączenia w struktury i krwioobieg gospodarczy świata zachodniego.
#BlackLivesMatter, a chłopska tożsamość Polaków
Protesty, jakie rozgorzały w USA i Wielkiej Brytanii są związane z nierozliczonym okresem kolonializmu. Niszczenie pomników handlarzy niewolnikami takich jak Edward Colston, czy też rasistów i masowych morderców, jak Winston Churchill pozwala nam zadać sobie pytanie: kim my tak naprawdę jesteśmy, jako naród polski? Czy narodem szlacheckim, jak chciałaby to widzieć polska prawica i historiografia III RP, czy też może narodem chłopskim, który był de facto niewolnikiem polskich, oligarchicznych elit rządzących przez kilkaset lat, aż do 1939r? I kiedy nastąpiło prawdziwe upodmiotowienie polskiego społeczeństwa i odblokowanie możliwości rozwoju – czy nie m.in. dzięki reformie rolnej z 1944 roku, przeprowadzonej w PRL? I jak to się ma do naszej oceny PRL, ale także II czy I RP? Czy większą historyczną wspólnotę losów mamy z Brytyjczykami, Francuzami i Amerykanami, czy też może z Irlandczykami, Chińczykami oraz Boliwijczykami?
Takie ćwiczenie intelektualne mogłoby polskiej lewicy się bardzo przydać.
Socjaldemokracja – czy ma przyszłość?
Gdy spojrzymy na poparcie socjaldemokracji w klasycznym wydaniu, można zaobserwować ciekawe zjawisko. Zobaczmy to na szwedzkim przykładzie.

Sukces szwedzkiej socjaldemokracji pokrywa się czasowo w dużej mierze z funkcjonowaniem ZSRR w latach 1917-1991.
Nie jest to przypadek. Socjaldemokracja była silna strachem elit zachodnich przed możliwą „rewolucją komunistyczną”. Gdy ZSRR zaczął słabnąć i w końcu upadł, to okazało się, że klasyczna socjaldemokracja nie jest już potrzebna i nie ma woli politycznej do tego, aby utrzymywać państwo dobrobytu w niezmienionym kształcie. Pierwsze rządy socjaldemokratyczne w Skandynawii zostały utworzone w latach 20-tych XX wieku. W Szwecji przyjęto koncepcję „domu ludu” – państwa opiekuńczego. Szwedzka Socjaldemokratyczna Partia Robotnicza aż do lat 40-tych posługiwała się marksistowskim programem.
Od końca lat 80-tych poparcie szwedzkich socjaldemokratów weszło w trend spadkowy. Pokrywa się to z kryzysem lewicy w wielu państwach zachodnich, którego początków należy szukać też w zwrocie polityki gospodarczej dokonanym przez duet Reagan-Thatcher. Idee neoliberalne, które jeszcze w latach 70-tych były marginalne, stały się dominujące.
Socjaldemokracja może mieć przyszłość tylko przy jednym fundamentalnym założeniu – jako odpowiedź świata zachodniego na zagrożenie chińską globalną dominacją, podobnie jak w czasach istnienia ZSRR. Na niekorzyść tej opcji działają jednak geopolityczne trendy opisane na początku artykułu. W XX wieku Zachód dominował globalnie, teraz zaś słabnie coraz bardziej. Mimo wszystko, w roku 2020 wariant socjaldemokratyczny jest bazowy i podstawowy dla obecnej polskiej lewicy. Tak zwany plan A.
A co z tymi Chinami?
Dobra strategia polityczna lewicy powinna zakładać tzw. hedging, czyli plan B w przypadku, gdy podstawowy plan nie jest możliwy do zrealizowania, gdyż zmieniły się nam warunki brzegowe.
Obserwacja rozwoju Chin w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat pozwala nam na wyciągnięcie kilku wniosków. Po pierwsze, nie jest to model czystej gospodarki rynkowej w stylu neoliberalnym (jak uważa się niekiedy na Zachodzie), a bardziej model gospodarki mieszanej, czyli silnego sektora państwowego, połączonego z sektorem rynkowym. Czyli coś bardziej zbliżonego do tego, z czym mieliśmy do czynienia w Europie Zachodniej po II WŚ.
Po drugie, musimy wziąć pod uwagę scenariusz, w którym Chiny zdobędą szczyt marż uzyskiwanych z wartości dodanej łańcucha dostaw, a świat Zachodu stanie się półperyferyjny. Czy musimy wtedy „tonąć” razem z Zachodem i być dodatkowo peryferyjni wobec nich? Okazuje się, że wcale nie.
Chińska strategia zakłada rolę dla Europy Środkowej i Wschodniej (państwa Trójmorza) bycia bramą i łącznikiem dla Europy Zachodniej. W ramach Nowego Szlaku Jedwabnego (handlowej drogi lądowej łączącej Chiny i Europę) dla Polski przewidziana jest centralna rola.
Tak jak Singapur leży na skrzyżowaniu morskich szlaków handlowych łączących Ocean Spokojny z Indyjskim, tak samo Polska mogłaby pełnić analogiczną rolę w Europie.
Co moglibyśmy zatem jako lewica zrobić w ramach hedgingu? Może odświeżyć i umocnić kontakty z lewicą azjatycką, m.in. w Chinach i Wietnamie. Warto przy okazji pamiętać, że jednym z fundamentalnych kapitałów polityki zagranicznej PRL było zbudowanie przyjacielskich relacji z ChRL. Polska była drugim po ZSRR państwem, które uznało proklamowaną Chińską Republikę Ludową oraz pierwszym państwem, jakie dokonało inwestycji zagranicznej w ówczesnym Państwie Środka (spółka handlowa Chipolbrok z 1951r, istniejąca do dzisiaj).
Co może być tak naprawdę fundamentalnym zadaniem polskiej lewicy?
Fakty przedstawione w artykule działają zdecydowanie na niekorzyść kontynuowania oklepanego już do bólu schematu lewicy liberalnej, wielkomiejskiej, skupionej wyłącznie na klasie średniej oraz ewentualnie prekariacie miejskim. Wypisz-wymaluj socjalliberalizm, trzecia droga blairowska. Świat, w którym tego typu strategia mogłaby odnieść tymczasowy sukces, już nie istnieje.
Jednym z grzechów współczesnej lewicy polskiej jest jej hierarchiczny, elitarny wizerunek. Skupiony na intelektualistach, którzy przemawiają ex cathedra. Jakby tego było mało – mamy do czynienia z peryferyjnością myślenia. Nowe idee i przekonania z zachodnich uniwersytetów są przedstawiane polskiemu społeczeństwu jako prawdy objawione, a ono ma się do nich dostosować. Na przykład wstyd za kolonializm. Nic więc dziwnego, że polskie społeczeństwo dystansuje się od lewicy.
Lewica historycznie największe sukcesy odnosiła wtedy, gdy była związana z ludem. Właściwe podejście wyglądałoby zatem tak: najpierw „słuchamy, co ludzi boli”, czyli zbieramy poglądy i idee społeczeństwa, następnie podsumowujemy je i znowu propagujemy w społeczeństwie. W taki sposób, aby samo społeczeństwo było przekonane do tych idei.
Lewica potrzebuje także wspólnoty, kolektywu. Jak można odnieść sukces w przypadku, gdy współczesne społeczeństwo jest zbiorem zatomizowanych jednostek, niczym ze snów Margaret Thatcher? Trzeba zbudować wspólnotę wokół jakiegoś celu, który jest jasny i czytelny dla każdego, niezależnie od wieku, wykształcenia, czy też klasowego pochodzenia. Co może być takim celem?
Antykolonializm
I tutaj warto odwołać się do doświadczeń historycznych. Ho Chi Minh, wietnamski komunista miał 80% realnego poparcia przed zaplanowanymi wyborami w Wietnamie Południowym (zanim wybuchła wojna). Dlaczego? M.in. dlatego, że odwoływał się do dyskursu antykolonialnego.
Strategię analogiczną do Ho Chi Minha zastosowano z sukcesem w wielu innych krajach peryferyjnych. Z najświeższych przykładów można wspomnieć Evo Moralesa w Boliwii, czy koalicję marksistów i maoistów, która w Nepalu w 2017r uzyskała większość konstytucyjną. Na podwórku Europy Środkowo-Wschodniej pojęciem dyskursu kolonialnego posługuje się tylko prawica. Widać to szczególnie na Węgrzech, gdzie również ten dyskurs pozwolił zdobyć Orbanowi mandat umożliwiający zmiany ustrojowe.
Pojęcie burżuazji kompradorskiej w ujęciu marksistowskim odnosiło się do elit kraju peryferyjnego, które bogacą się kosztem utrwalenia zacofania ekonomicznego własnego państwa. Dyskurs antykolonialny koncentrował się zatem wokół delegitymizacji tych elit po to, aby zastąpić je własnymi. Dyskurs antykolonialny jest atrakcyjny nie tylko dla wyborców lewicowych. Idzie w poprzek podziałom politycznym, ekonomicznym czy ideowym. Zamiast skupiać się wyłącznie na wyborcach z zielonej ćwiartki tradycyjnego wykresu Political Compass, można celować nawet w trzy ćwiartki – zieloną, czerwoną i niebieską. Oczywiście z zachowaniem lewicowych pryncypiów. Lewica bowiem w przeciwieństwie do prawicy jest dziedzicem tradycji i myśli oświeceniowej.
Koncepcji decentralizacji i słabego państwa o charakterze postkolonialnym należy przeciwstawić koncepcję silnego państwa, które zdolne będzie zawalczyć nie tylko o powszechny dobrobyt swoich obywateli, ale także o czołowe miejsce Polski w łańcuchu dostaw, w kreowaniu wartości dodanej.
Hasło przewodnie polskiej lewicy mogłoby zatem brzmieć: „nie zgadzamy się być niewolnikami i kolonią zachodnich korporacji”. A dla potencjalnych ochotników politycznych np.: „Zachodnie korporacje nas wyzyskują, dlatego zarabiasz mało i mamy beznadziejną edukację, służbę zdrowia, itp. My lewica chcemy to zmienić. Przyłączysz się?”
[1] https://krytykapolityczna.pl/kultura/keff-szkodliwy-antykomunizm/
[2] https://magazyn.wp.pl/wiadomosci/artykul/polska-poszuka-nowej-drogi
